W zapomnianej śródpolnej alei, wieczór powoli dogasał. Murszały w czerwieni odchodzącego słońca stare, spracowane czereśnie. Z nimi osiadły na poboczu dróżki dostojne, zgarbione jabłonie. Jabłkowe Matki dźwigały na grubych konarach wiek lat. Ludzki Pra-Dziad posadził tutaj te drzewa – cień dawały, chłód w skwar letniego popołudnia i soczysty posiłek chłopom, w przerwie przy robocie na roli. Pamięć żywego dziedzictwa. Gdy wicher – psotnik gnał przez pola, owocowe pomniki szumiały opowieścią. Pamiętały czasy koni, wozów, bryczek, powozów dworskich, korowodów, śpiewów, świąt i tańców na pobliskich łąkach, w noc Letniego Przesilenia. Gwarzyły o ludziach, co to pod pniami wypoczywając dary w plonach przynosili, dziękując za ulgę w codziennym znoju. Gdzie podziali się teraz? Zapuszczona, porośnięta łanami kwiatów i ziół dróżka tkwiła zanurzona w poletkach zbóż, jak arteria życiodajna między łanami pustki. Ileż tu ptactwa, motyli krasnych i owadów brzęczących śpiewało słońcu na uciechę! Wieczorny chłodek osiadał powoli na pokrzywach, pełzał, płynął, i sunął zostawiając za sobą na roślinach krople rześkiej wilgoci. Na dalekim horyzoncie błyskała i pomrukiwała grozą, sroga, letnia burza. Gdy zmierzch ogarniał ciemnościami pogrążony zakątek, z dziupli wyglądał strach.
![tapeta-pojdzka-na-jesiennych-galazkach-w-rozmyciu](https://szeptykniei.wordpress.com/wp-content/uploads/2020/02/tapeta-pojdzka-na-jesiennych-galazkach-w-rozmyciu.jpg)
Tutaj właśnie zamieszkała Ona. Spokój okolicy wypełniał pogodą ducha puchate wnętrze małej, samotnej pójdźki. Czuła się bezpiecznie. Ptak – zabobon, legenda. Posłanka Bogini, wieszcz odrodzenia i śmierci. Nie wiedziała o tym. Dziupla w pniu przepastną i wygodną była, pełna zmurszałych trocin, jeszcze po poprzednim, nieznanym właścicielu. Okap z kory się zrobił przyjemny, dawniej drzewo próbowało zabliźnić ten wyłom. Chronił od niepogody. Teraz troskliwa jabłoń rosła dalej, zamiast ludzi, opieką otaczając zwierzęcych biesiadników. Zaakceptowała dziuplę i jej zmieniających się mieszkańców. Sowa spała i słuchała. Niekiedy budziła się obrażona, kiedy jesienią po drzewami hałasowały niechlujne dziki. Sarny pożywiały się delikatnie, z gracją. Przybywali wszyscy pod konary, na jesienny wypoczynek w słońcu babiego lata, i pokarm. Sowa nie pilnowała godzin i pór jakiejś aktywności. Żyła swobodnie. Wylatywała przed świtem, za dnia i nocą. Zawsze przecież, mogła złowić coś pod pazur. Apetyt miała nienasycony.
Przy miedzy, lubiła przysiąść na dorodnej mirabelce. Stąd nasłuch był dobry w każdym kierunku. W sierpniu pachniało aksamitem żółtych owoców. Słomiane ścierniska szeleściły w nieustającej opowieści zdarzeń. Ona rejestrowała. Przed zachodem słońca łowiła sprawnie większe owady, w ciemnościach zaś nasłuchiwała sennych ruchów śpiących na polu ptaków. Skowronki, dzierlatki, śpiewaki – nic nie ukryło się przed zmysłem czujnej drapieżniczki. Waleczna, bojowa, odważna i dzika, kęsy zdobywała nieraz brawurą i furią wściekłego ataku. Z tą samą zajadłością broniła jaj i piskląt. Mała, dzielna wojowniczka z Alei.
Osiadła w niej na stałe. Mimo oschłej ostrości, przywiązanie i sentyment, mieszkało w poczciwej Pójdzce. Rozpadające się, próchniejące, choć żywe wciąż drzewa na sennych dróżkach i kępy śródpolnych zadrzewień, to był jej cały świat. Poprzedni zaginął. Pamiętała grozę i niezrozumienie, gdy przytoczyły się dziwne, kopcące i hałasujące stwory, niszcząc drzewa i krzewy, miejsca jej łowów i wypoczynku. Dzienne ptaki uciekły najpierw, ona skuliła się sycząc w dziupli. Drzewo zaczęło się trząść i trzeszczeć, przechylać, dom się załamał…wyfrunęła zeń w ostatniej chwili, lecąc naprzód, nie wiedząc co z sobą zrobić. I tak dotarła aż tutaj. Potem próbowała wrócić, tęsknota za domem była weń silniejsza od strachu. Szeleszczący piasek zastąpiło coś twardego. Nie było już drzew. W dole pędziły z hałasem jakieś świecące stworzenia. Nie poznała tamtego miejsca. Nie było go dla niej. Nie było już dokąd wrócić.
![tapeta-sowa-pojdzka-na-kwitnacej-galazce-drzewa](https://szeptykniei.wordpress.com/wp-content/uploads/2020/02/tapeta-sowa-pojdzka-na-kwitnacej-galazce-drzewa.jpg)
Aleja zmieniała swoje oblicze, trwając w kalejdoskopie pogodowych zmian. Rzadko docierali tutaj wędrowcy. Oni woleli bardziej osłonięte i zaciszne miejsca. Bywały dni wilgotne i mgliste, sączące do napojenia zielone mchy, ociekające deszczem i smagane wiatrem, była duchota letnia w upały doskwierające. Zamyślone w ciszy październikowych szelestów opadających liści. Słoty ciągnące się lenistwem zastoju, i mrozy w śniegach tęgie, malujące krajobraz połaciami dalekosiężnej bieli. Wiosną piękniała aleja, gdy szpaler pokrywał się zabarwioną lekkim różem bielą owocowych kwiatów, pośród których uwijały się gromady pszczół i trzmieli, wesoło pobrzękując. Przetrwała to wszystko. Polowała i czekała. Na niego. Mogła przecież jeszcze mieć pisklęta. Niekiedy wołał z niej zew – skrzekliwy, piszczący, jękliwy, tak zmienny, a strachem spowijający czarne oczka ukrytych polnych gryzoni. Groza połączona z nadzieją, wiadomość której treść poznać mogły tylko opierzone wnęki sowich uszu. Może On gdzieś usłyszy?
Duchota skwaru przeciągała się aż do poranka. Zamrugały zielonkawe, zaspane oczy. Świt dziś się spóźniał. Czereśnie i jabłonie szumiały z trzaskiem narastających podmuchów. W ponurym pędzie burych kłębów, zasnuwających ciemną powłoką niebiosa, nadchodziła burza.
![2ef0b1d2ec2cab22c4cde06d1f8703f5 (1)](https://szeptykniei.wordpress.com/wp-content/uploads/2020/02/2ef0b1d2ec2cab22c4cde06d1f8703f5-1.jpg)