Zimowe wędrówki z duszą. Na ośnieżonych miedzach.

Nocą sypnęło. Znów pola spowił aż po horyzonty, bielutki dywan miękkiego puchu. Temperatura idealna. 0, +1/ -1 i tak sobie balansuje. Doskonale do wędrówki, zasiadki. Śnieg jest mokry i cichy. Nie chrzęści zdradliwie pod oponą roweru ani stopą. Pogoda szara, z małymi prześwitami błękitu i pasteli rozproszonego światła. Powietrze tchnie świeżością i wilgocią. Kręci w zatokach. Ostudza wysiłek.





Padała krupa śnieżna. Główki badyli i chwastów, przywdziały srebrzyste, puchate czapeczki. Tajało. Nocą wzory wyczarowało. Na gałązkach zawisły zimowe ozdoby. Przystrajają je okruchy lodu i krystaliczne opaski topniejących szalików. Koniuszki chwytają krople. Te wiszą jakby w niepewności. Krzak dzikiej róży sroży się w oporze, wystawiając na spotkanie chłodów, twardziel swych niepokornych kolców. Puchate kopce śniegu, przygniatają subtelność dawnych traw letnich. Ich owalne kopuły przypominają domki skrzatów.

Drogę przekraczają na wszerz, wstęgi wydeptanych tropów. Zwierzęta podążają swoimi ścieżkami, na przełaj, ku lasom. Niespodziana zadymka wygoniła jelenie i dziki z pól. Czytam ich zapiski. Tęgie chmary, zdrowe rodziny. Szlak ich pamiętnika kończy się w niewiadomej. Odciskam swoją nagą dłoń obok śladu. Odświeżam przymierze z Ziemią.



Aleja bieli się, jeszcze delikatnie. Nie napadało tak sporo. Gdy zbliżam się do Klona Kostura, posiaduje na nim dużo ptaków. Żerują na okolicznych polach. Jest trznadel, sikorki, i gromada mazurków. Na głogu kręci się rudzik. Dalsze miedze obsiadły stada przelotnych drozdów. Ich terkoczące ogłosy – jak biadolenia poirytowanych ciotek. Zimno, szaro, strawy mało! – Zdają się narzekać napuszone ptaki. Dusza podnosi wnet, i zdjęcia prosi robić. Zjawiska z pozoru zwyczajne postrzega przez pryzmat swojego światła, i do podziwu budzi. Kamienie wyglądające spod śniegu, a lekką odwilżą obmyte, uśmiechem rozpieszcza. Ciało kłania się po kolana, kucając do fotografii. Wnet cały oblepiony jestem śniegiem.

Zmierzch wzywają kruki. Ich ochrypłe wołania wrzynają się w puch, gdy one same wzlatują znad padlin ku noclegowiskom. To nie czas mrozów i chrzęstów ściskanych zimnem źdźbeł, ciszy sącząnej srebrzystym szmerem przez podmarzlinę. Ogryzione gigulce krzewiastych pędów żółcieją na poboczach, pachnąc jeszcze apetytem. Biesiadne wizytówki. Sarny koczują daleko, zebrane w ogromne, siostrzane grupy. Ziąb budzi braterstwo. Zachęca do pomocy. Przetrwajmy do wiosny. Już dzień dłuższy bawi, i oziminy przebijają spod śniegu. Gdy wracam, buty łaskocze ślizgawica. Nogi tężeją w wyczulonym balansie, starając się bez psikusa doprowadzić mnie polami do domu.

________________________________
________________________________

WAŻNE WIEŚCI: To starsze opowiadanie z 2022 roku. Obecnie wszystkie moje nowe teksty, opowieści i drzewne przesłania  znajdziesz już WYŁĄCZNIE w naszej facebookowej grupie  PRZYJACIELE KNIEI.  Publikuję tam najnowsze opowiadania, fotografie, opisuję swoje przygody i staram się najlepszą treścią uhonorować osoby mnie wspierające. Jeśli masz ochotę to czytać i przeżywać razem z innymi Czytelnikami, serdecznie Cię tam zapraszam:

https://www.facebook.com/groups/1023689752281733

Grupa działa w duchu wzajemnej współpracy, czyli podziękowania za moją pisarską i wędrowną działalność, którą muszę jakoś finansować. Aby do niej dołączyć, potrzeba zaangażować się najpierw w PATRONAT dla szeptów, w zakresie 10/15/20/27zł miesięcznego wsparcia przez rok. Po aktywacji PATRONITE Twoja prośba będzie akceptowana. Grupa jest formą wirtualnej prenumeraty bloga. Teksty z grupy w ogromnej większości nie pojawiają się na blogu i są dostępne tylko w niej.
https://patronite.pl/szeptykniei

Jeśli z jakiegoś powodu nie możesz korzystać z PATRONITE, napisz do mnie wiadomość, a znajdziemy jakieś rozwiązanie żebyś mógł cieszyć się treściami z grupy.

Z serca dziękuję, że każdego dnia budujemy zaangażowaną społeczność wrażliwych, leśnych Dusz, co pozwala mi zrobić więcej, docierać dalej, zadbać o swoje zdrowie, zaopiekować zwierzakami na wędrówkach i dzielić z Wami słowami tych opowieści ❤









Tu żerował jakiś zwierz.

Przed północą wyszły dziki. Księżycowa noc wśród watahy.

Wybrać właściwie. Zaufać temu przeczuciu. Tej pełni mogłem znaleźć się naprawdę daleko od domu i zwiedzić nowy rejon, ale to nie wołało. Czułem, że chcę ten księżycowy czas przeżyć w miejscu, które znam dobrze, i w którym narodziła się moc moich opowieści. Jakby łąki pod olsem chciały zapieczętować pewien etap, dołożyć ostatni rozdział do naszej historii. Pierwszy przymrozek powoduje, że doświadczam niejako ekscytacji. Tak długo się czekało. Bo wtedy wędrówka jest inna. Dla mnie dużo przyjemniejsza niż o każdej innej porze roku. Może to urok migocących kryształowo zmrożonych źdźbeł ozimin, może ta chłodna cisza i dalekie wołania puszczyków, zanikające miękkim echem… Czasem podczas pełni nie organizuję żadnych wycieczek dla gości, jak to mam w zwyczaju. Chcę i bardzo potrzebuję przeżyć ten czas dla siebie, pobuszować ‘’po swojemu’’, a przede wszystkim w zgodzie ze swoim tempem. To znaczy ruszać kiedy czuję że mi zimno, albo przysiadać kiedy chcę odpocząć. Całkowicie ‘’panować’’ nad swoimi krokami i czasem.

Pola polśniewają srebrem. Spadek temperatury znaczny, o czym świadczą delikatne mgiełki snujące się po horyzontach. To jeszcze nie czas pełni, ale parę dni przed, jednak księżyc oświetla na tyle mocno, że śmiało i przyjemnie można wędrować. Maszeruję pod lasem zapiaszczoną dróżką, która stwardniała pod okowami mrozu. Ubrałem się ciepło, ale i cicho. Na szeleszczącą normalnie kurtkę zakładam duży miękki polar, dzięki czemu staję się praktycznie bezgłośny. Nocną lornetką przepatruję dal – wypatrzone zwierzęta omijam lub podchodzę na tyle aby przyjemnie obserwować, będąc poza zasięgiem ich zmysłów. Gęste trawy srebrzą się migocącą szarością. Ależ przemroziło. Przez to chrzęszczą przy każdym kroku. Na łąkach wita mnie niespodzianka, którą dostrzegam dopiero po kilku wyboistych i potykających co kawałek krokach. Toż to buchtowisko! Ale jakie rozległe. Łąka ma wielkość boiska piłkarskiego, a rozryta jest cała. Ile ich tutaj musiało być? Klękam i sprawdzam ślady. To buchta najdalej z wczoraj. I widać, że czarny zwierz przychodził tu regularnie w ciągu ostatnich kilku dni. Dreszczyk. Dziki wróciły do okolicy! Czy przyjdą tu dzisiaj? Widok z czatowni na ich żerowisko byłby przecudny. I nie jest to żadna szkoda. Tutaj, na odkrytej ziemi wiosną normalnie urosną trawy. Dziki wymieszały nasiona, poprawiły napowietrzenie gleby i wyjadły różne ‘’szkodniki’’.



Dziś słucham siebie. Nie planuję zasiadać dłużej niż dwadzieścia parę minut. To po to, aby nie przemarzać. Bo przesadziłem z tym ostatnimi czasy. Na ambonie wieje dosadnie i ‘’przykro’’. Zakładam wszystko co mam i otulam kocem. Wiatr choć przeszkadza, jest dziś idealny. Prosto na mnie. Oznacza to że mam spore szanse na cudowne obserwacje, bo każde zwierzę które wyjdzie z olsu na łąki mnie nie wyczuje. Siedzę, podziwiam, trochę marznę i rozmyślam – czy dziki dziś się pojawią? Tak dawno ich nie widziałem. Ostatnio dwa księżyce temu. Przewagę zaczyna mieć umysł. ‘’Jest dopiero po 21szej, a mogą przyjść przed północą lub świtem, albo wcale’’ – doskonale wiem, że tyle nie wytrwałbym. Może dawniej…

Po dwudziestu paru minutach zgodnie z planem jestem już ubrany ponownie do marszu i gotów do zejścia. Właśnie mam schodzić w dół po drabince, kiedy dostrzegam w oddali dwie sunące ciemne plamy. Lornetka. Dziki! Mniejszy i dużo większy. Jednak przyszły. Ale dlaczego tylko dwa? ‘’Spustoszenie’’ wokół takie, jakby dokonała tego liczna wataha. Zwierzęta docierają na kukurydzisko i tam zaczynają popas na resztkach po skoszonej kukurydzy. Tam zawsze zostaje dużo kolb z odpadów po resztkach, i każdy czatownik wie, że zimą to najlepsze miejsce do podglądania wielu zwierząt i ptaków. Żerowanie trwa kilka minut. Nagle ‘’ten największy’’ zostawia mniejszego i cofa na łąkę. Zmierza wprost do mojej czatowni. Zwierz kręci się trochę tu to tam, i kluczy. Podchodzi niemal pod samą ambonę i wtedy mam go na pięknym widoku przez lornetkę. Przed czatownią zatrzymuje się na chwilę. Po czym przeprawia się przez wyschnięty rów i zachodzi moje stanowisko łukiem od tyłu. To locha. Przewodniczka grupy. I wiem co robi – kombinuje! Sprawdza teren, czy jest bezpiecznie. O mądrości dzikowa! A co jak mnie wywęszy? Jednak tu zasłaniają mnie krzewy. I chyba nie jest tak łatwo mnie wyczuć. Ubrania na wskroś przesiąknięte powietrzem lasu, wywietrzone wiatrami na polach niczym pościel. Ale dlaczego zostawiła tamtego malca? Samica wraca po obchodzie zatoczywszy koło i przemykając pod ścianą olch i wtedy dobywa z siebie gardłowy półchrząk. Na ten odgłos z olsu wynurzają się kolejni pobratymcy. Łącznie pięciu, i gnają za ‘’Matką’’ do malca pozostawionego na kukurydzisku. Jestem poruszony, bo wiem że to co się tutaj zadziewa, to po prostu strategia, wymuszona skrytobójczymi atakami człowieka. Z tego kierunku nie raz musiał paść wobec dzików zdradziecki strzał. Zwierzęta które przeżyły taki dramat, wiedzą i pamiętają, że coś tu jest nie tak. Ale łąka i pola wołają. Tam jest jedzenie, swoboda, wolność brykania i przyjemna przestrzeń.

Śmieję się teraz w duchu, bo jak to wszystko musiało w przestrzeni się zgrać. Miejsce które ‘’zawołało’’, bo jakbym przeczuwał, że właśnie tutaj spotka mnie piękna przygoda. I czas. Zamierzałem przecież ruszyć godzinę wcześniej, a wtedy nie dotrwałbym do tej chwili. To się nazywa koherencja z lasem. Bo doprawdy trzeba mieć szczęście, aby trafić na tak przyjazny kierunkowo wiatr i widoki po niedługim czuwaniu. Ze sporej odległości widzę całą gromadkę w lornetce, jak rozciągają się coraz bardziej przeszukując pole w poszukiwaniu resztek. I obserwuje się przyjemnie, ale… Po chwili uświadamiam sobie swoje położenie. W zasadzie to jestem odcięty od powrotu i nie wiadomo na jak długo. A dziki wcale nie zamierzają się stąd salwować. Biję się z myślami. Jest mi już naprawdę zimno i zaczęło się ‘’przemarzanie’’. Ostatnia chwila aby coś zrobić, się ruszyć. Tamtędy skąd przyszedłem iść nie mogę, bo stadko kręci się właśnie tam. Co tu robić? Gdybyż to były sarny… Przy nich mogłaby się udać próba wycofania. Są mniej czujne i łatwiej je oszukać. A może by tak… Spróbować je podejść? Są dość daleko, mam pod wiatr, i mógłbym dojść tylko do połowy odległości jaka nas dzieli, przy okazji się rozgrzeję. Zobaczę z większego bliska. No nie widzę innego sposobu…



Podchód dzikich zwierząt czy też próba oddalenia się tak, aby cię nie rozpoznały to sztuka iście cyrkowa. Sytuacja wygląda tak: Wiem, że z pewnej odległości już usłyszą moje kroki po zmrożonej trawie, ale niekoniecznie na nie zareagują. Dlaczego? A bo w ciągu nocy chodzą tędy też sarny, lisy, zające, jenoty, a czasem i jelenie. Lekkie szuranie po trawie, nie jest więc niczym nadzwyczajnym tutaj, tylko zależy jak sobie szurasz. Słuchając poruszających się nocą w różnym terenie zwierząt, nauczyłem się tak imitować pogłos swoich kroków, że nie różnią się zbytnio od delikatnego hałasu, jaki czyni wędrująca sarna. Człowiek gdy idzie, zwykle szeleści też ubraniem. Mnie to nie dotyczy, miękki polar kamufluje odgłos ruchów. Coś tam wydają narciarskie rękawiczki kiedy przebieram palcami, ale to nieznacznie. Zbliżam się powoli do żerującego stada. Z takim wiaterkiem jak dzisiaj i cierpliwością, mógłbym je podejść i na kilka kroków. Ale tylko chce się rozgrzać. Stąd już słyszę chrząkające i szorstkie, prychliwe wielogłosy, jakie zwierzęta wydają wobec siebie. Podziwiam jak sobie poczynają, a co i raz spoglądam w niebo napawając widokiem rozwleczonych po firnamencie gwiazd. Ależ cudownie.

Wtem jedno ze zwierząt odłącza od grupy i nieznacznie niby to, zamierza kluczyć w moim kierunku. W pierwszej chwili mam nadzieję, że tylko szuka innego miejsca, lecz moment nie pozostawia złudzeń – zwierz ‘’niby to niepozornie’’, ale kroki kieruje w moją stronę. Robi to powoli, bo nie jest pewna co usłyszała, ale chce sprawdzić. To ta przewodniczka, która czuwa nad pozostałymi. Lornetka pozwala mi wychwycić ten manewr z daleka, a więc zaczynam ostrożnie się wycofywać, bo dobrze wiem jak to się może skończyć. Nie że czymś strasznym. Ale gdybym np. stał długo w bezruchu to ona podejdzie do mnie na pół metra i mocno się wystraszy. One mają słaby wzrok, a stoję pod wiatr. Po co jej ten lęk? Jest u siebie, żeruje, i ma pod opieką całą rodzinkę. Dość tu mają czujności. Udaje mi się zbliżyć z powrotem do ambony, zanim dzik zbliży się na tyle aby cokolwiek rozeznać. Swoją drogą, to ciekawe czy nie wyczuły moich śladów wcześniej? Są przecież niemal w tym miejscu którędy przechodziłem aby się tu dostać. Księżyc oświetla srebrzyście czyniąc widok wręcz rozkosznym i gdyby nie chłód można by tak obserwować do rana. Nie zrozumie ten, kto nie spróbował.

Locha robi kilka zakrętasów po łące i wnika w Ols. Stadko zostaje na miejscu. Wiem, że teraz muszę byś szczególnie cicho, bo ona kręcąc się po nieznanych mi ścieżkach w środku lasu, będzie trochę nasłuchiwać. Trzeba teraz zaczekać, aż ponownie wyjdzie i dołączy do grupy. Ale już mi cieplej. I łatwiej. Stojąc na drabince dostrzegam przesmyk w szuwarach przez rów, który daje mi możliwość przejścia przez drugą część pola. Odbijając sporo w bok pozostanę poza zasięgiem ich słuchu, i spokojnie dotrę sobie do szosy wymijając je. Stamtąd wrócę do roweru.

Przez rów udaje się przedostać z większym szelestem, tutaj już szybko kieruję kroki na prawo, aby zwiększyć swój dystans od watahy na kukurydzisku. Spokój. Wiem, że stąd mnie usłyszą. Powoli sobie idę. I jakież moje zdumienie, kiedy po kilkunastu krokach dostrzegam trzy dziki, przecinające mi drogę powrotną. Co znowu! Dlaczego musiały nagle z kukurydziska przenieść się tutaj. No nie. Do czatowni nie mogę już wrócić, oddziela mnie rów i pasmo trzcin.



A zatem, wtopa! Na to wygląda. One już wiedzą. I dają mi znać. ‘’Wiemy, że tu jesteś. Tylko zobacz, nas jest więcej’’. Nie mam już ‘’sił’’ czy też wytrwałości na kolejny postój w tym zimnie. Powoli idę więc naprzód, starając się tylko aby ‘’jak sarna’’. Zdumienie tym większe, kiedy dziki rozwleczone po obu stronach pola nie podejmują ucieczki, tylko ‘’przepuszczają’’ mnie, jakby nigdy nic. Albo jestem tak zestrojony z przestrzenią, albo rzeczywiście wzięły mnie za jakieś inne zwierzę. Nie zatrzymuję się nawet na chwilę żeby popatrzeć, bo wiem że takie akty dziwnego zaufania ze strony zwierząt, bywają bardzo warunkowe. Jakby coś takiego: ‘’ No dobrze, możemy na moment przyjąć, że jesteś sarną, tylko zachowuj się jak ona’’. Zostawiam watahę za sobą, przede mną już tylko księżycowa niemal bezgraniczna i wolna przestrzeń, zapraszająca w siwą dal wędrówki. Jestem wypełniony wdzięcznością. Nie sądzę, aby te dziki mnie skądś znały lub pamiętały. Dawno mnie tutaj nie było. Zadziało się coś innego. Takie momenty zdarzają mi się co jakiś czas i zastanawiam wtedy, czy to ów piąty wymiar doświadczeń, o którym co jakiś czas czytam?

Część II – Biegun przeciwny i rzeczywistość

Na szosie jest jeszcze chłodniej, choć przejrzyście. Myślę sobie, że takie miejsca też są dobre do wędrówki czy obserwacji, bo stąd mogę rozglądać się po obu stronach pól i ‘’namierzać’’ zwierzęta migrujące pomiędzy lasami. I chyba nie tylko ja o tym wiem.

– Puff, buchh!


Dwa niedalekie, przytłumione strzały powodują że w marszu podskakuję. Wiem, że nie do mnie. Ale może do moich dzików, które mijałem niedawno! Z czaru bezczasu, wraca szara rzeczywistość. Przykładam lornetkę do oczu lustrując horyzont i po wnet dostrzegam ledwo widoczny, pobłyskujący zarys lśniącego metalu odbijający się pod lasem. Terenówka. Gołym okiem z pewnej odległości nie do wypatrzenia. I pewnie władowałbym się prosto na nią. W takich momentach wdzięczny jestem czytelnikom, którzy wsparli zakup nocnej lornetki na wyprawy. Pozwala uniknąć wielu niechcianych sytuacji. A zatem tam gdzieś czeka myśliwy. Albo kłusownik. Czekam i ja – co się zdarzy. Pytam podświadomości. Nie trafił. Bo i gdyby, już świeciłby latarką i szukał ofiary. Pokrzyżowanie planów. Jego auto, choć z daleka znajduje się na wprost kryjówki do mego roweru. Podchodząc tam musiałbym poświecić i zdradzić swoją obecność, a nie chcę aby wiedzieli gdzie go zostawiam. Trzeba czekać aż sobie pojedzie. Bo i nie wiem kto to, ani jakie ma tu zamiary. Wędrowiec widział już niejedno. Powolutku sunące dróżkami samochody – widma – nieoświetlone, nagłe snopy światła przeczesujące pola i strzały do oślepionych zwierząt…

Idę więc na przechadzkę w drugą stronę szosy aby się rozgrzać. Przysiadam pod drzewami i spoglądam na pola za zwierzętami. Zawiewa ciszą. Inny świat. I aż dziwnym, kiedy uświadomisz sobie że ktoś tam przybył nie aby to podziwiać, tylko czyhać na życie szukające sposobów przetrwania. Jakby mało jeszcze im było co roku nowych dróg, autostrad, osiedli, które zabierają zwierzętom od dekad przestrzeń życiową. To jeszcze dybać na nie po nocach. Zachowujemy się jak wobec nich jak Indian, których ‘’trzeba’’ wybić, albo zagnać do rezerwatów poza widok. Nazywamy to ‘’rozsądnym gospodarowaniem populacją’’.

Stoję sobie pod lipą, które niskie, rozkrzaczone pędy osłaniają mnie od powiewów zaciągających z pól. Dopijam drugi termos ziołowej herbaty. Czarna plama pojawia się na widoku. Tym razem blisko szosy. O rety, to znowu dzik! Ja niemal pod pniem drzewa. Za nim drugi. A zatem nawet te strzały ich nie odstraszyły. Zdaję sobie sprawę z grozy sytuacji – tam pod lasem samochód, człowiek może w nim jest, a może sobie chodzi. Jeśli tak, to na nie trafi. Są świetne widoczne na otwartym polu. To z mojej strony. Na szczęście tutaj ukosem odgradza je aleja, która całkowicie przegradza widok ze strony auta. Są gęste krzewy. Decyduję się pozostać w tajemnicy pod drzewem, gdyby człowiek zachodził polami z boku, natychmiast to dostrzegę i uprzedzę zwierzęta do ucieczki. Dziś zostanę na straży. Tak trzeba. Nie ma że zimno. Podziękuję im chociaż za te widoki, i magię zaufania, kiedy przepuściły mnie wśród siebie na polu. To jakieś zaczarowane dziki. I mimo sytuacji, jakoś w ich obecności się odprężam. Z pomocą przychodzą mi sarny, które usadowiły się na samym końcu pola, też żerując na kukurydzy. Tamtędy człowiek może przejść, jest dróżka. One trzymają wartę ‘’na tyłach’’. Wiem, że gdyby ‘’ktokolwiek’’ próbował tamtędy przejść, kozioł chrypnie i da mi znak.

Upływa czasu wiele. Księżyc zniżył się nisko nad pola, prześwietlając gałęzie i wydłużając chwiejne cienie drzew. Dziki się cofnęły, ale nadal ‘’plądrują’’ kukurydzisko. Popiskują myszy i nawołuje puszczyk. Gdy za którymś razem zerkam lornetką pod las, już nie widzę odblasków na dachu auta. Musiał odjechać po ciemku, nie zapalając wcale świateł. Przytłumione strzały, zachowanie absolutnej ciemności, pragnienie pozostania niezauważonym. Czyli kłusownik. Że też jeszcze nie przeminęli. Spodnie i kurtka pozostawione przy rowerze bieleją w szponach szronu, który okrył je cały. Gdy spoglądam za zegarek, mija moja ponad piąta godzina obecności tutaj. A miał być krótki spacerek na 1,5h…

Dziękuję za Twoją wizytę w Krainie Szeptów. Tutejsze opowieści powstają nie tylko dzięki mojej pracy, ale przede wszystkim przez pomoc zaangażowanych w ducha tego bloga, Czytelników. Możesz wesprzeć jego filar aby mógł on istnieć w formie jak dotąd (bez reklam), albo zwyczajnie w tej formie mi podziękować, jeśli czujesz że to co tworzę i piszę jest ważne i potrzebne. Dzięki Twojej pomocy, będę mógł zrealizować kluczowe pisarskie projekty. Ich listę oraz szczegółowy wgląd na co będą przeznaczone Twoje środki, znajdziesz kilkając TUTAJ. Dary można przekazać na kilka sposobów:

JEDNORAZOWO:
https://pomagam.pl/pomocdlawedrowca

REGULARNIE, co miesiąc:
https://patronite.pl/szeptykniei

BEZPOŚREDNIO:
PKO Bank Polski 72 1020 4027 0000 1602 1428 4709 z dopiskiem ”darowizna na rozwój bloga” dla Sebastian

Paypall: czeremcha27@wp.pl – jest to też adres kontaktowy w sprawie zgłoszeń na wspólne wyprawy.

Z serca dziękuję za każdy dar, który pomaga mi zrobić więcej, docierać dalej i dzielić leśnym słowem ❤

Zapraszam też do swojej krainy na cotygodniowe zajęcia dendroterapii i wspólne leśne wędrówki z lornetkami, podczas których przekazuję swoją wiedzę o życiu kniei. Kontaktować można się przez maila:

czeremcha27@wp.pl